Oswojenie się z życiem na Campie w USA

Długo myślałam o wyjeździe do USA i szukałam odpowiedniej opcji dla mnie. Camp jest programem work and travel dostępnym dla studentów, którzy niekoniecznie mówią płynnie po angielsku. Ponadto nie trzeba mieć bardzo dużego doświadczenia w podróżowaniu.

Jeszcze kilka tygodni temu nie mogłam uwierzyć, że jadę do Stanów. Teraz siedzę, co prawda w chwilowo wietrznej, ale przepięknej Pensylwanii, w magicznym miejscu o nazwie Camp Towanda i nadal nie mogę uwierzyć, że było to takie proste. Co prawda papierkowa robota do łatwych nie należała, choć i tak była ograniczona do minimum, bo pracownicy Camp Leaders naprawdę potrafią wytłumaczyć co i jak, pokazać palcem i uspokoić - „tak, wszystko masz uzupełnione dobrze”.
Nie ma się czego bać - mówię to jako chodząca panika. Nigdy wcześniej nie leciałam samolotem, a tu nagle miałam do pokonania ocean! Przerażenia łatwo przeistacza się w zauroczenie, zwłaszcza gdy widzisz iskrzący się Atlantyk, a zaraz potem płyniesz przez morze chmur.
Kolejny stres złapał nie tylko mnie, ale i wszystkich innych uczestników w autobusie w drodze z lotniska na Camp. Trzęsący się z zimna i zmęczenia jechaliśmy przez ciemny, gęsty las, zastanawiając się jak to będzie, czy odnajdziemy się, czy inni nas polubią. Nieważne, czy to Węgier, Polak, Kolumbijczyk, czy Meksykanin - każdy bał się tak samo. I wtedy autobus się zatrzymał, zza bramy wybiegły chyba setki osób z transparentami, krzycząc i wołając, jak bardzo się cieszą, że dotarliśmy na miejsce. Nie było mowy, byśmy coś jeszcze musieli robić, wszystkie nasze bagaże zostały poderwane przez ludzi obecnych już na miejscu, a nas od razu posadzono w stołówce, nakarmiono kanapkami z indykiem i cudownie gorącą herbatą. Całe zmęczenie ustąpiło miejsca ekscytacji i szczerej radości. Ze stołówki zostałam eskortowana przez przemiłą Brytyjkę, która wzięła moje bagaże i nie pozwoliła mi ich dźwigać aż do samego pokoju.

Na campie jest bardzo ważna zasada - nie dotykać nie swoich rzeczy. Jakkolwiek naiwnie brzmi, zwłaszcza dla Polaków, to działa! Osoby, które były tu wcześniej zostawiają ogromną część ubrań w kartonach - część jest zamknięta i podpisana, jak na przykład: „Don’t open, save for 2019, Johnny”, część stoi otwarta i można się poczęstować. To nie lumpeks za darmo, to potwornie pomocna rzecz. Każdy dba tu o siebie nawzajem, także o rzeczy wspólne i rzeczy innych.
Camp Towanda to miejsce z tradycją. Istnieje już 97 lat i nie wyobrażam sobie bardziej amerykańskiego miejsca. Przy bramie wjazdowej powiewa amerykańska flaga, drewniane domki chowają w sobie drewniane piętrowe łóżka okraszone tysiącem kolorowych podpisów dzieci. Z radia leci country, na obiad dostajemy tradycyjny makaron z serem, a na kolację burgery i hot-dogi ale bez obaw, jest też potężny bar sałatkowy. Boisk do gry w koszykówkę, piłkę nożną, ręczną, siatkówkę i oczywiście baseball i futbol amerykański jest mnóstwo, kiedyś spróbuję je policzyć. Oprócz tego mamy kantynę z piłkarzykami i ping-pongiem, salę ze ścianą książek we wszystkich językach i ogromnym telewizorem, która była jak na razie tylko raz oblężona - podczas meczu NBA (zabawnie to oglądać nie o 3 w nocy). Krótko mówiąc - jest co robić, sam dobrowolnie odkładasz telefon i wychodzić ze swojej strefy komfortu, by pograć z Rosjanką w piłkarzyki lub pośmiać się z Amerykaninem z łamańców językowych.
„Nie pojadę, nie znam języka” - to nie wymówka. Jeśli naprawdę nie wiesz jak coś powiedzieć, improwizujesz, gestykulujesz - i nikt się nie śmieje. Po tygodniu pobytu tutaj sama zauważam ogromną poprawę w tej kwestii, choć jeśli chodzi o gramatykę zawsze byłam do tyłu i do dziś nie ogarniam wszystkich czasów. Czy mam problem z dogadaniem się? Absolutnie nie! Czasami dłużej zajmuje mi wytłumaczenie o co mi chodzi, jak na przykład opisywanie świetlików jako świecące muchy, lecz każdy w końcu podłapie, co mam na myśli. Z dnia na dzień coraz łatwiej mi się odezwać. Ogromnie pomaga tutaj też podpisywanie niemalże wszystkiego, co prawda w celu organizacji, by oddzielić kubeł z brudnymi ściereczkami od czystych, lecz za każdym razem biorąc świeżą mogę co nieco powtórzyć. Ci ambitni mogą podłapać też trochę innych języków, osobiście liznęłam czeskiego i hiszpańskiego.

Oczywiście będąc tutaj musimy pracować, na szczęście większość obowiązków jest łatwa, czasami nawet przyjemna. Zaskoczyć was może uprzejmość Amerykanów. Sprzątając w tutejszej „przychodni” cały czas jestem zaczepiana przez pielęgniarki, które ogromnie dziękują wszystkim sprzątającym dziewczynom za pracę i wkład w funkcjonowanie Campu. Zdarza się też, że dostajemy słodycze!